Powszechnie znane, lubiane i łatwo dostępne maseczki Dermaglin na wizażu biją rekordy popularności. Większość osób przypisuje im najwyższą notę ale są też wyjątki, którym maski zupełnie się nie sprawdziły. Na Rossmannowskich półkach wyróżniają się fajnym składem. Bazą w każdym przypadku jest zielona glinka i w zależności od rodzaju różne dodatki. Czy ja również dołączyłam do grona wielbicielek? Hmm..
Z uwagi na pochwały i promocyjną cenę od razu kupiłam trzy rodzaje masek. Pierwszym wyborem był maska oczyszczająco-odżywcza. Jednak coś mnie podkusiło i postanowiłam przetestować ją jednocześnie z maską Make Me Bio. Na połowie twarzy nałożyłam sowitą ilość maski Dermaglin, a na drugą część make Me Bio. Niestety był to błąd. Po dwóch minutach zorientowałam się, że Dermaglin jest na bazie zielonej glinki, a w przypadku Make Me Bio bazą jest błoto z morza martwego. Zupełnie różne właściwości masek! Uzbrojona w hydrolat z róży demasceńskiej wytrzymałam jeszcze ze dwie minuty i musiałam zmyć maski. O ile Meke Me Bio było dla skóry bardzo komfortowe, to jednak skóra pod Dermaglin była już ściągnięta. To tak jak nałożyć na połowie twarzy kwas, a na drugiej połowie krem nawilżający. Takich rzeczy się nie robi.. po prostu nie. Po tej ekspresowo krótkiej przygodzie z samej maski byłam jednak zadowolona. Skóra wydawała się oczyszczona, wszelkie zmiany złagodzone ale nie wysuszone. Uznałam to za dobry znak.
Następnym razem zabrałam się za wersję do cery trądzikowej. Zawartość aloesu i owsa uznałam za bardzo dobry omen. Zgodnie z zaleceniami producenta planowałam maskę trzymać przez 20 minut. Jednak 20 g produktu to dla mnie bardzo dużo więc na twarz nałożyłam tylko połowę maski. Poprzednią wersję zmarnowałam, bo po ponad tygodniu zupełnie wyschła. Tym razem w planie miałam dwie kuracje w ciągu tygodnia. Komputer włączony, kawa zbożowa gotowa, przygotowana woda termalna, stoper włączony. Na początku wszystko przebiegało zgodnie z planem ale po kilku minutach musiałam sięgnąć po wodę termalną, a z każdą mijającą minutą solidna porcja leciała na maskę. Nie wytrzymałam założonych 20 minut i po około 12 pobiegłam zmyć maskę. Pojawiło się zaczerwienienie w bardziej delikatnych strefach jak skronie, kości jarzmowe czy linia szczęki. Skórę spryskałam mgiełką wody termalnej i nałożyłam próbkę kremu Charlotte Tilbury w wersji na dzień. Rano przywitał mnie wysyp, a całą winą obarczyłam krem.
Po podleczeniu skóry wróciłam do testów. Tym razem drugą część maski użyłam w połączeniu ze skompresowaną maską bawełniana. Taka maska świetnie utrzymuje wilgoć masek przez co glinki stają się o wiele bardziej komfortowe w noszeniu i łatwiejsze w usunięciu. Mimo to przygotowałam hydrolat aby dodatkowo maskę zwilżać. Ponownie nie byłam w stanie wytrzymać zalecanego przez producenta czasu. Tym razem było to około 10 minut, a po zdjęciu maski moim oczom ukazał się obraz spalonego buraka. Już wiedziałam, że źle obstawiłam winowajcę. Kolejne dni rekonwalescencji przy użyciu serum z witaminą E LiqPharm przyniosły gigantyczną ulgę. Dla pewności wróciłam do kremu Charlotte. Oczywiście nie jest to idealny krem dla mnie, bo tak treściwe konsystencje dają mi wrażenie, że skóra się pod nimi poci. Może za 10-15 lat tak.. ale obecnie to nie jest krem dla mnie. Mimo wszystko, żadnej krzywdy z jego strony nie doświadczyła.
Została mi ostatnia maska w wersji przeciwzmarszczkowej. Dodatek oleju jojoba to zawsze miły widok ale nauczona doświadczeniem nie dałam się zmylić. Grubą warstwę maski nałożyłam wyłącznie w strefie T i poszłam pod prysznic. Co chwilę maska obrywała strumieniem wody, a wychodząc z kąpieli wciąż trzymała się dzielnie twarzy. Zmyłam resztki przy użyciu gąbki celulozowej ale i tak delikatnie podrażniła skórę.. na szczęście tym razem obyło się bez większej tragedii.
Wszystkie maski maja tendencję do bardzo szybkiego podsychania. Ich konsystencja jest bardzo gęsta, ale przed otwarciem warto maskę wymieszać, bo pierwsze co wyleci to zielona woda. Zapach dość typowy jak to w przypadku glinkowych masek. Składy bardzo fajne i ciekawe.. ale.. absolutnie nie dla mnie. Chociaż moja skóra fajnie reaguje na kwasy i inne bardziej skoncentrowane substancje to te maski bardzo mocno ją podrażniają. Skóra za każdym razem była wysuszona i zaczerwieniona. W najgorszym momencie twarz miałam zaczerwienioną, swędzącą, lekko opuchniętą i pokrytą wysypką. Odradzałabym te maski przy cerach wrażliwych czy suchych. Mimo wszystko myślę, że warto dać im szanse o ile miałaś już styczność z glinkami i dobrze je wspominasz. Jednak ostrożność w tym przypadku to podstawa.
Znasz to uczucie? Gdy powszechnie zachwalany produkt nie służy Ci. Choćbyś chciała i stosowała go na różne sposoby to robi Ci więcej krzywdy niż pożytku. W końcu przeszukujesz internet w poszukiwaniu poprawnego stosowania produktu.. bo może jednak robisz coś nie tak. Na koniec dochodzisz do wniosku, że to może jednak z Tobą jest coś nie ten.. tego..
Ja mam tak często.. przerażająco często.. ale dzięki temu czuję się wyjątkowa :-D
Wyniki rozdania z kosmetykami Biolove!
Było tak wiele zgłoszeń, że aż serce mi się kroi, że tak wiele osób będzie zawiedzionych. Wybaczcie!
A oto wylosowana szczęściara:
Czekam na dane do przesyłki (wraz z numerem telefonu w celu śledzenia paczki.. a nie nękania o 3 w nocy). Paczucha już zapakowana i czeka na Ciebie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz