kwietnia 30, 2016

CO TAK NAPRAWDĘ JEST ANTY-ANGING ?

CO TAK NAPRAWDĘ JEST ANTY-ANGING ?
Anty-Aging to jeden z najbardziej nadużywanych terminów przez producentów kosmetyków. Niejednokrotnie spotkałam się z produktem, który zupełnie nic wspólnego z anty-anging nie miał. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do tego zwrotu na opakowaniach produktów, że nawet nie zastanawiamy się nad tym co sprawia, że do tej kategorii produkt się zalicza. Co tak naprawdę wiemy o tego typu produktach? Czy znów dajemy nabić się w butelkę sięgając po taki produkt? Albo nie sięgamy bo jest dla "osób starszych"? 


Na ogół Anty-Aging to walka z widocznym procesem starzenia się, czyli zwyczajnie cofanie czasu. Tak naprawdę istnieje tylko kilka składników, które w rzeczywistości mają coś wspólnego z Anty-Aging. Oczywiście istnieje jeszcze kilka produktów/składników, które mają wpływ na opóźnianie oznak starzenia się skóry lub ich spowolnienie - ale produkty z tymi składnikami nie powinny być oznaczane jako Anty-Aging.

Nie chcę zagłębiać się w szczegóły dotyczące poszczególnych składników / substancji, bo post nie miałby końca i nikt by go nie przeczytał.


Zatem: jeżeli szukasz produktu, który jest Anty-Agint to powinnaś szukać produktów które zawierają:

SPF
Tu może troszkę przekornie, bo sama sobie zaprzeczam. Składnik ten nie cofnie oznak starzenia się skóry. Jednak jest jednym z najistotniejszych składników po które powinnyśmy sięgać niezależnie od wieku czy pory roku - dlatego znalazł się tutaj w drodze wyjątku. Stosuj ochronę przed słońcem!

Kiedy zacząć?
Od najmłodszych lat (czytaj: od urodzenia) warto sięgać po ochronę przeciwsłoneczną, czyli wszelkie kosmetyki z SPF. Oczywiście nie ma co panikować i dzień w dzień nakładać SPF 50 przez cały rok. Jednak posmarowanie ciała i twarzy SPF 2 i wyjście na plażę w południe dobrym pomysłem też nie jest. Nie bez znaczenia jest również miejsce w którym pracujesz oraz to na jakim równoleżniku mieszkasz lub gdzie wybierasz się w podróż. Z pewnością wiecie o co mi chodzi.. z rozsądkiem ;-)

WITAMINA A
Podstawową formą witaminy A jest oczywiście Retinol. Ponadto mamy również np.: kwas retinowy (trerioina), retinal, pro-witaminę A czyli beta-karoten, czy związki estrowe takie jak octan retinylu (retinyl acetate) czy palmitynian retinylu (retinyl palmitate) i inne.

Oczywiście nie oznacza to, że należy sięgać od razu po najsilniejszą formę witaminy A, czyli kwas retinowy (tretioina) i jego pochodne.To najsilniejsza forma witaminy A, która jest wydawana na receptę i nie warto bez kontroli lekarza samemu się z nią bawić. Znajdziemy ją w takich produktach jak: Isotrexin, Isotrex, Retin-A, Differin. Efektem może być bardzo silne podrażnienie, łuszczenie, zaczerwienienie, a także poparzenie. Kwas retinowy przynosi świetne efekty przy skórze trądzikowej, zatem często substancję tę stosują osoby poniżej 30 roku życia ale są pod ścisłą opieką dermatologiczną i ściśle ukierunkowane na walkę z trądzikiem.

Nieco mniej przebadaną ale skuteczną formą witaminy A jest retinaldehyd. Substancja ta została opatentowana i znaleźć ją można tylko w kosmetykach marki Avene np.: w serii PhysioLift czy w kremie Triacneal.

Do wyboru mamy również estry witaminy A takie jak octan retinylu, palmitynian retinylu czy linolenian retinylu często zwane pro-retinolem. Niby brzmi groźnie ale w rzeczywistości są jedną z najsłabszych i najtańszych form witaminy A. Ich działanie przeciwzmarszczkowe jest minimalne, głównie działają nawilżająco, natłuszczająco, zapobiegają łuszczeniu się skóry i pełnią funkcje antyoksydantów.

Prowitamina A czyli beta-karoten to tak naprawdę antyutleniacz, pomaga w zwalczaniu wolnych rodników.

Witamina A w skuteczny i widoczny sposób odwraca oznaki starzenia poprzez odbudowanie kolagenu i naprawę uszkodzeń słonecznych. W zależności od tego jaki jest stan naszej cery warto dobrać odpowiednie stężenie witaminy A. Możemy działać prewencyjnie sięgając po prowitaminę A oraz estry witaminy A lub sięgnąć po opatentowany retinaldehyd lub w ostateczności po czystą formę witaminy A.

Kiedy zacząć?
Na ogół warto sięgnąć po 30 roku życia. Ale to bardzo ogólne podejście. Wszystko zależy od tego jaką masz skórę i jak bardzo lubisz słońce czy solarium. W zależności od stężenia oraz formuły kosmetyku po witaminę A można sięgnąć wcześniej. Warto przyzwyczajać skórę do coraz to silniejszej postaci witaminy A, aby nie doznała szoku, gdy nagle postanowisz napaciać na nią silny kwas retinowy.

KWASY
Odpowiednio dobrany kwas potrafi zdziałać cuda. Dla skóry suchej najbardziej polecany jest kwas glikolowy oraz mlekowy. Dla skóry tłustej i mieszanej kwas salicylowy. Chociaż ich głównym zadaniem  jest złuszczanie naskórka to dobrze dobrana formula kwasu będzie wpływać na odbudowę kolagenu w naszej skórze.

Kiedy zacząć?
To kiedy sięgnąć po kwasy również zależy od naszej skóry. Na ogół kwasy warto wprowadzić w wieku około 25 lat. Jednak jeżeli jesteś młodsza i problemy z cerą występują miejscowo to można stosować je tylko w wybranych partiach, niezależnie czy są to zmarszczki mimiczne czy przebarwienia potrądzikowe. Jeżeli w młodych latach często dochodziło do częstych wahań wagi, to będzie to miała duże znaczenie dla przyśpieszenia procesu starzenia się skóry. Zatem (ponownie !) nie patrz na metrykę tylko na swoją skórę.

WITAMINY C I E
To dwa antyoksydanty, które zdecydowanie należą do kategorii "zapobiegania". Witamina C uczestniczy w syntezie kolagenu, dzięki czemu skóra jest elastyczna, sprężysta i gładka. W połączeniu z witaminą E stanowi antyutleniacz tej witaminy dlatego dobrze wybierać produkty, które zawierają w sobie obie witaminy.

Kiedy zacząć?
Te dwie witaminy warto wprowadzić jak najwcześniej, aby jak najdalej odwlec konieczność stosowania silniejszych substancji.

NIACYNA (WITAMINA B3 INACZEJ WITAMINA PP)
Ta witamina działa stymulująco na skórę właściwą i zwiększa zawartość tłuszczową komórek oraz wspomaga zatrzymywanie wody. Dodatkowo zwiększa funkcję barierową naskórka co jest pożądane przy cerach naczynkowych  i trądzikowych. 

Kiedy zacząć?
Jeżeli masz cerę trądzikową, naczynkową  lub masz problemy z utrzymanie stałej wagi powinnaś po nią sięgnąć. 

Co raczej jest oczywiste nie należy sięgać po wszystko na raz. W ten sposób nasza skóra dostała by szału i nas znienawidziła.


CO JESZCZE WPŁYWA NA STARZENIE SIĘ SKÓRY?

Największy wpływ na naszą skórę mają jednak nasze "jajniki". To z nimi powiązany jest kolagen w naszej skórze. Całe szczęście jeśli prewencję anty-aging wprowadzisz w wieku 30 lat. Jednak pamiętaj o tym, że jedna na 10000 kobiet menopauzę przechodzi przed 30 rokiem życia, a po 35 roku życia zaczyna słabnąć funkcjonowanie jajników. Więc jeżeli w okresie monopauzy (przedwczesnej menopauzy ?) nie chcesz rozłożyć rąk z bezsilności to działaj już teraz.. albo odkładaj na zabiegi chirurgiczne.. one kosztują.

TRZY KROKI OD KTÓRYCH ZAWSZE WARTO ZACZĄĆ

Poza szukaniem odpowiednich składników w produktach, przede wszystkim warto jednak zacząć od 3 kroków, które nie są żadną tajemnicą:

KROK 1. Palenie
Jeżeli palisz to masz u mnie naganę ;-)
Jeżeli jesteś biernym palaczem to nikt nie uwierzy, że to lubisz. Postaw na swoim i wygoń palaczy na dwór! To oni mają katować się ze swoim paskudnym nałogiem, a nie Ty. Wiesz co to jest "cera palacza"? Dotyczy Ciebie niezależnie od tego jakim rodzajem palacza jesteś.

KROK 2. Słońce
OK. Słońca po zimie brakuje każdemu ale to nie znaczy, że nasza skóra je uwielbia. Zatem chrońmy ją ale z rozsądkiem i zawsze z filtrami.

KROK 3 Cukier
Dobra.. wiem, że będzie ciężko. To tak jakbym chciała Cię wysłać w japonkach na Mount Everest. No ale może chociaż troszkę się uda? Problem w tym, ze cukier niszczy włókna kolagenowe. Tak.. wiem.. przerąbane..

CO WMAWIAJĄ NAM PRODUCENCI?

Gdy na opakowaniu widnieje napis Anty-Aging lub "do skóry dojrzałej" to jeszcze nie znaczy, że takie jest. Jeżeli oczekujemy efektów po kremie, który jest skierowany do konkretnej grupy wiekowej np. +35 to w efekcie może się okazać, że wyrzuciłyśmy pieniądze. Oczywiście może być tak, że krem cudownie nawilża skórę (co jest oczywiście dobre) ale ani problemu nie rozwiąże, ani nie będzie mu skutecznie zapobiegać.

Tak samo w drugą stronę. Unikamy kremów z opisem "do skóry dojrzałej" bo nie są dla nas. Producenci wymyślili sobie segregację wiekową, a my to łykamy. Więc skoro jest na tego typu hasła zapotrzebowanie to dlaczego by z tego rezygnować? Często kremy oznaczone 35+ niewiele różnią się od tych oznaczonych 55+. Producenci oczywiście wprowadzają nikomu nieznane składniki oraz zmieniają kolejność, ale jeżeli w ich składzie nie ma chociaż jednego z powyższych składników to nie jest to produkt anty-aging.

Nie chodzi mi o to, że inne składniki kremów są złe. Wręcz przeciwnie! Jak najbardziej mogą pozytywnie wpłynąć na wygląd naszej skóry. Jednak jeżeli zależy nam na cofaniu czasu lub opóźnianiu go to szukajmy w składach tych właśnie substancji.

To czy produkt pomoże w zwalczaniu oznak starzenia się skóry świadczyć może jedynie jego skład. Nic więcej.

Post powstał na podstawie mojego śledztwa w zakresie pielęgnacji i jest moją subiektywną opinią. Nie jestem specjalistką, raczej poszukiwaczką ;-) 

Który z powyższych składników / substancji już wprowadziłyście do swojej pielęgnacji?
A może dopiero macie w planach?


kwietnia 27, 2016

FARMONA - MODELUJĄCE SERUM UJĘDRNIAJĄCE BIUST

29
FARMONA - MODELUJĄCE SERUM UJĘDRNIAJĄCE BIUST
Nie oszukujmy się..o biust zaczynamy dbać dużo później niż o twarz. Specjalne preparaty do biust? Ale po co? Łatwiej wklepać balsam, który stosujemy na całe ciało. Szybko, łatwo.. ale czy skutecznie? Często to właśnie nasze piersi uświadamiają nam, że czas mija, a grawitacja jest nieubłagana. Pół biedy jeżeli nie mamy problemów hormonalnych, wahań wagi i nosimy odpowiednio dobrane biustonosze.



Ostatnio usilnie robię porządki w mojej łazience. Po remoncie okazało się, że mam całkiem sporą ilość kosmetyków, które gdzieś wciśnięte w zakamarkach szafek nie mogą dojrzeć światła dziennego. Jednym z takich produktów jest Modelujące serum ujędrniające do biustu firmy Farmona.

Producent opisuje produkt jako innowacyjny preparat o silnym działaniu ujędrniającym i modelującym przeznaczonym do codziennej pielęgnacji delikatnych okolic biustu i dekoltu. Szczególnie polecany dla skóry pozbawionej elastyczności, po okresie ciąży i kuracji odchudzającej oraz przy pierwszych oznakach wiotczenia.

Innowacyjny, unikalny zestaw składników aktywnych o udokumentowanym działaniu: Marine ProLift, Kigelia Africana, Gotu Cola, BioSi System poprawia strukturę, kształt i jędrność piersi, wzmacnia naturalne włókna podporowe skóry, zapobiegając wiotczeniu i opadaniu piersi. Doskonale napina, ujędrnia i modeluje biust, nadając piersiom piękne wymodelowany kształt.

Serum należy delikatnie wmasować okrężnymi ruchami w skórę piersi i dekoltu. W celu uzyskania najlepszych rezultatów stosować systematycznie, rano i wieczorem, przez co najmniej 4 tygodnie. Następnie dla podtrzymania efektu 3-4 razy w tygodniu. Nie stosować podczas ciąży i w okresie karmienia.

Czyżby efekt silikonów w tubce?
Moja wiara w skuteczność tego rodzaju preparatów najczęściej jest bliska zeru. Zatem moje oczekiwania były na poziomie: niech zrobi cokolwiek.



Produkt znajduje się w całkiem miłej dla oka biało-różowo-srebrnej plastikowej tubie o pojemności 100 ml. Zamknięcie nie sprawia żadnych problemów. Zapach jest całkiem znośny nieco chemiczny ale zupełnie mi nie przeszkadza. Konsystencja jest lekka, kremowa, bardzo przyjemnie się rozprowadza i ładnie wchłania. Jego wydajność również muszę ocenić na plus. Serum zaczęłam używać na jesieni, a później zupełnie o nim zapomniałam. Od około miesiąca stosuję go regularnie, każdego dnia po kąpieli wykonując masaż. Jego cena to około 17 zł.. zatem całkiem przystępnie.
 

Po produkcie spektakularnych efektów jednak nie oczekiwałam. Wydaje mi się, że w takich przypadkach więcej robi sam zabieg masowania niż preparat. Jednak z doświadczenia wiem, że posiadając tego rodzaju produkty poświęcamy naszym piersiom więcej czasu i uwagi niż przy stosowaniu zwykłych balsamów czy maseł do ciała.

Przez jakiś czas właśnie tak robiłam. Jednak ostatnio mój światopogląd pod tym względem nieco się zmienił. Głównie dlatego, że faktycznie widzę różnicę po stosowaniu serum. Piersi są nieco bardziej jędrne i.. pełniejsze. Może z tym wypełnieniem miseczki biustonosza bym nie szalała, bo jest to minimalnie zauważalne ale jeśli chodzi o jędrność to zdecydowanie odczuwam różnicę.


Skład (INCI): Aqua (Water), Ethylhexyl Stearate, Propylene Glycol, Cyclopentasiloxane, Cyclohexasiloxane, Glyceryl Stearate Citrate, Glyceryl Stearate, Paraffinum Liquidum (Mineral Oil), Propylene Glycol, Kigelia Africana (Sausage Tree) Leaf Extract, Argania Spinosa (Argan) Kernel Oil, Soy Lecithin, Glycerin, Panthenol, Hyaluronic Acid, Marine Collagen, Silk Proteins, Tocopheryl Acetate, Equisetum Arvense (Horsetail) Herb Extract, Centella Asiatica (Gotu Cola) Extract, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Cetearyl Alcohol, Xanthan Gum, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, 2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol, Sodium Hydroxide, Disodium EDTA, BHA, Parfum (Fragrance), Citral, Limonene, Linalool.

Skład to głównie chemia, ale znajdziemy także kilka ciekawych składników. Szczególnie interesujący wydaje się być Kigelia Africana, czyli wyciąg z afrykańskiego, wiecznie zielonego drzewa, który ma silne właściwości ujędrniające.

Obecnie kończę pierwsze opakowanie i mogę potwierdzić jego skuteczność. Efekt ujędrnienia w moim przekonaniu jest wyczuwalny co do modelowania.. być może w niewielkim stopniu. Na efekt Push Up do 2 cm producent zaleca stosowanie produktu przez 6 tygodni, a to oczywiście wiąże się z zakupem kolejnego opakowania.

  
Produkt na tyle zachęcił mnie do większego dbania o piersi, że poza samymi mazidłami i masażem włączyłam jeszcze ćwiczenia. Nie wiem jeszcze czy do niego wrócę, głównie z uwagi na chęć testowania innych produktów i może o nieco bardziej naturalnym składzie.

Kusi mnie przetestowanie zabiegu intensywnie modelującego i ujędrniającego biust od Bielendy, ale skład również jest raczej chemiczny. Nie mówię nie, ale w pierwszej kolejności chciałabym sięgnąć po coś bardziej naturalnego i sprawdzić czy pod tym względem natura ma szansę przebić chemię.

Jak dbacie o swoje piersi?
Może polecicie mi preparaty o nieco lepszym składzie, które się Wam sprawdziły?


kwietnia 25, 2016

YVES ROCHER - GOMMAGE SCRUB - PEELING NA BAZIE MORELI

20
YVES  ROCHER - GOMMAGE SCRUB - PEELING NA BAZIE MORELI
Od chwili gdy do mojej pielęgnacji ciała wkradła się rękawica Kessa niemal zupełnie straciłam zainteresowanie peelingami. Jednak w końcu przyszedł czas na rozstanie się z torturowaną przeze mnie rękawicą. Oczywiście w łazience czeka już na mnie nowa ale postanowiłam w międzyczasie sprawdzić zakamarki szafek i poszukać zaginionych i zapomnianych peelingów. Ty sposobem odnalazłam Gommage Scrub z Yves Rocher. Moje pierwsze spotkanie z marką Yves Rocher miało miejsce około pół roku temu przy okazji promocji "wybierz produkty za 199 zł i zapłać 99 zł". To właśnie wówczas do moich rąk trafił peeling Gommage Scrub na bazie pudru z pestek moreli.



Słowo od producenta:
Formuła testowana pod kontrolą dermatologiczną. Składniki pochodzenia roślinnego: sok z agawy, proszek z migdałów, olejek sezamowy z ekologicznych upraw, puder z pestek moreli, olejek eteryczny z saro, mangiferyna. Nie zawiera składników pochodzenia zwierzęcego.
Aby perfekcyjnie oczyścić skórę ciała, naukowcy z Laboratorium Yves Rocher wyselekcjonowali puder z pestek moreli, które doskonale usuwają martwe komórki naskórka, olejek eteryczny z saro o właściwościach oczyszczającycj oraz sok z agawy o działaniu nawilżającym. Stosować 1-2 razy w tygodniu na zwilżoną skórę ciała, masować, a następnie spłukać.



Początkowo byłam fanką peelingów na bazie soli. Jednak podczas ich używania, przy najmniejszym podrażnieniu skóry odczuwałam silne pieczenie. Mimo, że są to fajne zdzieraki przerzuciłam się na peelingi cukrowe przy których tego typu skutków ubocznych nie ma. Być może gdzieś już słyszałam o peelingach na bazie pestek owoców czy minerałów, ale Gommage Scrub to mój pierwszy tego typu scrub. Producent do tego zadania wybrał pestki moreli, które sprawdzają się świetnie.

Zacznijmy jednak od początku. Produkt znajduje się w półprzezroczystej plastikowej tubie w rudawym kolorze. Jego pojemność to 150 ml. Scrub należy zużyć w ciągu 6 miesięcy od otwarcie.



Puder z pestek moreli nadaje lekko rudawy kolor. Jego konsystencja jest żelowa ale nie spływa z ciała podczas aplikacji. W produkcie znajdują się dwa rodzaje drobinek: mniejsze których jest zdecydowanie najwięcej i niewielka ilość większych.

To czy drobinki będą dla nas ostre zależy od sposobu aplikacji. Jeżeli nakładamy produkt na mocno zwilżone ciało, żelowa konsystencja będzie bardziej się ślizgać po skórze, a przez to efekt peelingu będzie łagodniejszy. W przypadku lekkiego zwilżenia możemy poczuć moc morelowych zdzieraków.

Zapach produktu nie należy do wyjątkowych. Z pewnością czuć delikatny aromat cytrusów.. ale otoczonych chemią. Nie jest to nic strasznego ale powalającego też nie.

Produkt zupełnie się nie pieni.. jak większość peelingów. Skóra po kąpieli jest miękka i gładka jednak wymaga zastosowania mleczka lub balsamu, co akurat zupełnie mi nie przeszkadza.

Pestki moreli jak wiadomo nie rozpuszczą się w wodzie. Zatem jeżeli przeszkadza wam widok małych kropek na wannie lub prysznicu po spłukaniu peelingu.. to nie polecam. Jednak drobinki te, bez konieczności przecierania, spłukują się wraz z wodą i nie pozostawiają żadnego nalotu.

  
Skład (INCI): Aqua/Water/Eau, Glycerin, Prunus Armeniaca (Apricot) Seed Powder, PEG-7 Glyceryl Cocoate, Alcohol, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Butylene Glycol, Prunus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond) Shell Powder, Sesamum Indicum (Sesame) Seed Oil, Agave Tequikana Leaf Extract, Mangiferin, Acrylates / C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Perfum / Fragrance, Methylparaben, Phenoxyethanol, Ethylparaben, Cinnamosma Fragrans Leaf Oil, Sodium Hydroxide, Propylparaben, Tetrasodium Edta, Linalool, Limonene.

Peeling zawiera w składzie składniki pochodzenia roślinnego z upraw ekologicznych takie jak puder z pestek moreli, olejek eteryczny z saro oraz sok z agawy. Jednak sąsiedztwo parabenów jest jak nóż w plecy dla tych składników.



Poza parabenami w składzie mam z nim jeszcze jeden problem.. jest koszmarnie niewydajny. W ciągu miesiąca zużyłam całe opakowanie, wystarczył na około 6 zastosowań na całe ciało. Według mnie to bardzo kiepski wynik i absolutnie nie wart swojej ceny. 

Ale.. coś co mnie bardzo cieszy. Producent zmienił aktualnie: szatę graficzną, wydłużył termin przydatności z 6 do 12 miesięcy i.. pozbył się ze składu parabenów. Jego cena regularna wynosi 32,90 zł ale obecnie na stronie producenta jest na promocji w cenie 22,90 zł.

Mam ochotę sprawdzić nową wersję peelingu. Jednak cena według mnie wciąż jest wysoka i z pewnością poczekam na lepszą promocję. Z pewnością produkt ten zachęcił mnie do poszukania peelingów, gdzie rolę zdzieraka pełnią rośliny lub minerały.

Może miałyście już styczność z tego typu peelingami?
Czy jednak w waszych łazienkach królują peelingi sole lub cukrowe?


kwietnia 23, 2016

REN - MICRO POLISH CLEANSER

18
REN - MICRO POLISH CLEANSER
Jakiś czas temu zupełnie przypadkiem natknęłam się na produkt, który jednocześnie oczyszcza, złuszcza i rozjaśnia. Ponieważ uwielbiam wielofunkcyjne kosmetyki, musiałam go sprawdzić. Początkowo szukałam recenzji w polskiej blogosferze ale efekty były zerowe. Aż trudno uwierzyć, że tak ciekawy kosmetyk nie doczekał się żadnej recenzji. Teraz pora to zmienić. Przedstawiam REN Micro Polish Cleanser.



O kilku produktach marki REN jak i o samej marce mogłyście przeczytać w poprzednich postach: REN - Clarimatte Clarifying Toner, REN - ClearCalm 3 Clarifying Clay Cleanser oraz REN - Omega 3 Optimum Skin Oil.

Tym razem mowa o produkcie, który zaskoczył mnie bardziej niż mogłabym się tego spodziewać. Do tego typu produktów, które robią wiele najczęściej mam bardzo sceptyczne podejście. Jednak po kilku udanych spotkaniach z produktami marki REN postanowiłam zaryzykować. Tak oto w moje ręce wpadł Micro Polish Cleanser. Oto co pisze o nim producent.

Formuła dwa w jednym zapewnia głębokie oczyszczenie i łagodne złuszczenie naskórka, pozostawiając czystą, odnowioną i promienną cerę.
Działanie: poczucie czystości, gładkości i miękkości skóry. Cera staje się jaśniejsza, promienna i pełna witalności. Widocznie zmniejszenie drobnych zmarszczek i zwężenie porów skóry.

Bioekstrakty:
  • papaina z meksykańskiej papai pomaga złuszczyć naskórek i działa przeciwzapalnie
  • kwas glikolowy z ananasa złuszcza martwe komórki naskórka, odblokowuje pory i wygładza powierzchnię skóry
  • mikrocząsteczki bursztynu złuszczają martwe komórki i wygładzają powierzchnię skóry



Producent zaleca stosować produkt 2-3 razy w tygodniu na wilgotną twarz i delikatnie masować kolistymi ruchami. Na koniec spłukać wodą.

Ja stosuję produkt raz w tygodniu. Jednak wcześniej zawsze oczyszczam twarz jeżeli w ciągu dnia miałam makijaż. Najpierw przy użyciu płynu micelarnego, a następnie olejków lub masła. Rano preferuję szybkie oczyszczanie, ponieważ wówczas najczęściej się spieszę i nie mam ochoty na dodatkowe zabiegi pielęgnacyjne. Natomiast wieczorem to co innego, dlatego po produkt sięgam tylko wieczorem najchętniej po demakijażu i prysznicu.
Po takim rytuale skóra jest miękka i dużo łatwiej poddaje się dodatkowym zabiegom.

Ponieważ na co dzień stosuję metodę OMC przy użyciu ściereczek, to większych problemów z suchymi skórkami nie mam. Jednak zdarza się, że delikatne ściereczki z mikrofibry nie radzą sobie tak dobrze ze złuszczaniem jak te wykonane z muśliny. Aktualnie ściereczki muślinowe wszystkie wykończyłam i potrzebuję dodatkowego złuszczenia, a w tym świetnie sprawdza się Micro Polish Cleanser.
 

Produkt znajduje się w plastikowej tubie z zamknięciem na klik. Nie wiem jak jest w przypadku innych wersji ale moja jest.. trudna. Próba otwarcia za każdym razem jest bliska złamania paznokcia. Uhhh..

Konsystencja produktu jest różna. Początkowo była dość rzadka, w środku opakowania zrobiła się sucha i trudna do wyciśnięcia z tuby, a także upierdliwa przy rozsmarowaniu na skórze. Nieraz zdarzało się, że produkt spadał mi z ręki czy z twarzy. Aktualnie konsystencja znów jest nieco bardziej wilgotna co zdecydowanie ułatwia aplikację.

Słodko cytrusowy zapach zdecydowanie wynagradza problemy z konsystencją i aplikacją produktu.
 


W produkcie znajdują się dwa detergenty (surfaktanty):
- Sodium Cocoyl Isethionate - detergent amforyczny. Alternatywa dla silnych detergentów anionowych pokroju SLS itp.
- Disodium Lauryl Sulfosuccinate - detergent anionowy nieco łagodniejszy od SLS ale wciąż silny

Mimo to produkt pieni się w minimalnym stopniu. W trakcie rozprowadzania produktu czuć pod palcami Amber Powder, czyli puder z bursztynu, który pełni rolę ścierniwa. Puder jest bardzo drobny jednak dość ostry więc nie warto przesadzać z nadmiernym naciskiem.

 Produkt często pozostawiam na twarzy na 2-3 minuty. W produkcie znajdziemy spora ilość naturalnych ekstraktów i olejów, które w tym czasie działają: ekstrakt  z bergamotki (ma działanie dezynfekujące, przeciwzapalne, odświeżające, przeciwobrzękowe, nawilżające i poprawia koloryt cery), olej słonecznikowy (regeneruje, bogate źródło niezbędnych nienasyconych kwasów tłuszczowych), ekstrakt z papaji (sprzyja oczyszczeniu skóry i rozjaśnia), olej z kwiatów słodkiej pomarańczy (działa przeciwzapalnie, przeciwgrzybiczo, przeciwbakteryjnie, zawiera flawonoidy i witaminę A, B, C i E), olejek mandarynkowy (poprawia cyrkulację skóry, posiada właściwości wybielające pomagające w usunięciu piegów i innych niedoskonałości skóry), olejek grejpfrutowy (działa ściągająco i odświeżająco), olejek cytrynowy (działa antybakteryjnie), ekstrakt z marakui (używany jako naturalny kwas owocowy AHA), ekstrakt z ananasa (posiada właściwości nawilżające oraz regenerujące skórę, stosowany jako składnik naturalnych kwasów owocowych AHA), ekstrakt z winogron (bardzo silny antyoksydant). Dodatkowo olejek z marchewki, ekstrakt z marchewki oraz beta-karoten.

Po zmyciu produktu cera jest wyraźnie gładsza, dobrze oczyszczona, a pory ściągnięte. Jednak dopiero rano cera wydaje się bardziej promienna i rozświetlona.

Z uwagi na drobinki bursztynu oraz ilość ekstraktów owocowych należy uważać aby produkt nie dostał się do oczu. Najlepiej omijać okolice oczu.


Z peelingami do twarzy mam najczęściej tak, że po ich użyciu moja skóra jest lekko zaczerwieniona, piecze i jest ściągnięta. Z tym produktem takich objawów nie mam. Jednak z uwagi na detergenty po zmyciu produktu należy użyć toniku lub wody termalnej, w celu wyrównania poziomu pH skóry.

Dla zainteresowanych podaję pełny skład produktu.
Skład (INCI): Citrus Aurantium Bergamia (Bergamot) Leaf Extract, Glycerin, Sodium Cocoyl Isethionate, Sorbitol, Disiodium Lauryl Sulfosuccinate, Sodium Chloride, Amber Powder, Phenoxyethanol, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Maltodextrin, Carica Papaya (Papaya) Fruit Extract, Perfum (Fragrance), Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Flower Oil, Citrus Nobilis (Mandarin Orange) Peel Oil, Citrus Tangerina (Tangerine) Peel Oil, Citrus Grandis (Grapefruit) Peel Oil, Xanthan Gum, Ethylhexylglycerin, Lactic Acid, Citrus Medica Limonum (Lemon) Fruit Extract, Passiflora Quadrangularis Fruit Extract, Ananas Sativus (Pineapple) Fruit Extract, Vitis Vinifera (Grape) Fruit Extract, Alcohol Denat., Daucus Carota Sativa (Carrot) Seed Oil, Daucus Carota Sativa (Carrot) Root Extract, Beta-Carotene, Ascorbyl Palmitate, Potassium Sorbate, Sodium Bisulfite, Limonene, Linalool, Citral.

Firma REN nie tworzy produktów organicznych ani w 100% naturalnych (prawdę mówiąc mało która firma jest w 100% Bio), korzysta również z substancji otrzymywanych technologicznie, jednak możemy być pewni, że do produkcji kosmetyków stosowane są substancje czynne pochodzące w 100% z roślin i minerałów. Firma bardzo starannie dobiera składy swoich produktów, które są zwyczajnie skuteczne.

Produkt absolutnie uwielbiam, jest dodatkowo bardzo wydajny, cudownie pachnie cytrusami i ewidentnie widzę jego działanie mimo stosowania raz na tydzień. Jego aktualna cena w drogerii Galilu.pl wynosi 145 zł. Nie jest to mało jednak produkt jak najbardziej jest wart swojej ceny.

kwietnia 20, 2016

BATH & BODY WORKS - JAPANESE CHERRY BLOSSOM

22
BATH & BODY WORKS - JAPANESE CHERRY BLOSSOM
Nie jestem szczególną fanką mgiełek zapachowych, zdecydowanie wolę perfumy. Jednak w okresie letnim trzeba oddać im zasłużony hołd. Są zdecydowanie bardziej lekkie i mniej zobowiązujące. Nie wyobrażam sobie spryskania ciała perfumami idąc na plaże lub miasto w 30 stopniowym upale. W takich chwilach moje perfumy odstawiam na nieco chłodniejsze wieczory, a w ciągu dnia sięgam po lekkie wody toaletowe lub właśnie mgiełki.



O Bath & Body Works nasłuchałam się i naczytałam tyle zachwytów, że w końcu musiałam ulec. Niestety do stacjonarnego sklepu nie jest mi po drodze. Dlatego zdecydowałam się na nieco ryzykowne zakupy internetowe. Po sprawdzeniu ofert oraz recenzji mój wybór padł na mgiełki zapachowe w wersji Travel. Zastanawiałam się nad trzema wersjami zapachowymi: Japanese Cherry Blossom, Paris oraz Sea Island Cotton. Ponieważ zapach kwiatów wiśni zdecydowanie uwielbiam.. chociaż nie do końca wiem czym nasze polskie różnią się od wersji japońskiej. To odnoście tego jak pachnieć może Paryż nie mam bladego pojęcia. Bawełna chociaż kojarzy się ze świeżym praniem również mogła być ryzykowna. Dlatego ostatecznie padło na wersję Japanese Cherry Blossom.



Mgiełka przyszła do mnie w plastikowym lekkim opakowaniu z atomizerem o pojemności 88 ml za którą zapłaciłam około 25 zł. Grafika na opakowaniu specjalnie mnie nie zachwyca. Nie jest elegancja ale specjalnie szpetna też nie. Całość jest bardzo lekka i nie obciąża szczególnie mojej torebki. Absolutnym plusem jest to, że zapach naprawdę długo się utrzymuje. Pod tym względem jestem pod niesamowitym wrażeniem. Mgiełka jest niesamowicie wydajna. Z reguły mgiełkę o dwukrotnie większej pojemności bez problemu jestem w stanie zużyć w ciągu letniego okresu. W tym przypadku mgiełka posłuży mi przez dwa letnie okresy. Chociaż mgiełka nie należy do tanich to uważam, że jej zakup zdecydowanie się opłaca.



Zapach Japanese Cherry Blossom nie każdemu przypadnie do gustu. Według mnie pasuje do nieco starszych osób, nastolatek jakoś w tym nie widzę.

Nuty zapachowe:
Nuty głowy: azjatycka gruszka, jabłoń, śliwka
Nuty serca: kwiat japońskiej wiśni, lilia, róża, płatki mimozy
Nuty bazy: ryż waniliowy, królewski bursztyn, jedwabne piżmo, rozgrzewający cynamon, himalajskie drzewo cedrowe, kremowy sandałowiec.

Z pewnością ma grono stałych wielbicieli. Jednak ja do nich nie należę. Zapach nie jest absolutnie brzydki.. chodzi raczej o to, że ja się w nim dobrze nie czuję. Chociaż miewam dni, że mam na niego ochotę. Aktualnie mgiełka ląduje w mojej torebce, gdyż obecne temperatury są według mnie idealne na takie kwiatowe nieco słodkie zapachy.

Na stronie producenta znalazłam informację, że mgiełka stosowana na ciało odżywi skórę i złagodzi podrażnienia. Gdyby aloes znajdował się przed alkoholem bym w to uwierzyła. Nice Joke!

Skład (INCI): Alcohol Denat. Water (Aqua, Eau), Fragrance (Perfum), Aloe Barbadensis Leaf Extract, Propylene Glycol, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Ethylhexyl Methoxycinnamate, Ethylhexyl Salicylate, BHT, Alpha-Isomethyl Ionone, Benzyl Benzoate, Benzyl Salicylate, Butylphenyl Methylpropional, Cinnamyl Alcohol, Citronellol, Coumarin, Euugenol, Hydroxyisohexyl 3-Cyclohexene Carboxaldehyse, Linalool, Yellow 5 (CI 19140), Red 33 (CI 17200), Blue 1 (CI 42090).



To moje pierwsze spotkanie z marką Bath & Body Works i być może ostatnie. Głównie dlatego, że do stacjonarnego sklepu nijak nie jest mi po drodze. Nie chcę ponownie ryzykować zakupu nie do końca trafionego zapachu mgiełki czy świecy zapachowej. A jeśli chodzi o osławione żele pod prysznic zawierają składniki których zdecydowanie wolę unikać. Być może w przyszłości skuszę się jeszcze na wersję mgiełki o zapachu bawełny (Sea Island Cotton)..ale zobaczymy. Nie jest to produkt bez którego trudno jest mi się obejść lub znaleźć zamiennik.. ale promocyjne ceny potrafią zrobić swoje.

Aktualnie na yourshine.pl trwa promocja na produkty Bath & Body Works.. i bądź tu silną kobietą.

Używacie mgiełek zapachowych?

kwietnia 18, 2016

MISSHA - PERFECT COVER BB CREAM

29
MISSHA - PERFECT COVER BB CREAM
Koreańskie kremy od jakiegoś czasu robią dużo szumu. Nic dziwnego. Są świetną alternatywą dla podkładów i niemal wszystkie posiadają wysoką ochronę UV. Od jakiegoś czasu poszukuję mojego perfekcyjnego kremu BB. Póki co bez większych zachwytów wypróbowałam kilka drogeryjnych wynalazków i w żadnym z tych przypadków nie byłam w stanie dosięgnąć dna. Totalne rozczarowanie. W końcu przyszedł czas na krem BB z odległych krain. Pierwszym koreańczykiem na którego się skusiłam to słynny Perfect Cover BB Crem od firmy Missha. Jak sprawdził się u mnie?
 

Opis producenta:
Wielofunkcyjny krem BB. Doskonale kryjący, chroniący przed promieniami UV, rozjaśniający i redukujący zmarszczki. Perfekcyjnie kryje - skutecznie kryje niedoskonałości, nadaje efekt wygładzonej i promiennej skóry, zachowując jej naturalny wygląd. Doskonały efekt ochronny przed promieniami UV - SPF 42 PA +++ bez konieczności stosowania innych kremów z filtrami.
Główne składniki:
  • ekstrakt z rumianku - ma działanie przeciwzapalne, łagodzi i koi podrażnioną skórę. Pomaga także odbudować komórki skóry oraz osłabia reakcje alergiczne
  • ekstrakt z rozmarynu - zapobiega starzeniu się skóry. Działa łagodząco, kojąco, przeciwutleniająco oraz przeciwgrzybicznie
  • Ceramidy - główny składnik warstwy zrogowaciałej naskórka, który utrzymuje skórę nawilżoną oraz chroni ją przed odwodnieniem
  • kwas hialuronowy - chroni skórę przez podrażnieniami lub bakteriami oraz utrzymuje skórę nawilżoną, tworząc cienką i przezroczystą warstwę ochronną na naskórku
  • gatulina RC - ekstrakt pozyskany z pączków buku wpływa na ujędrnienie i nawilżenie skóry.

Producent zaleca stosowanie kremu po wykonaniu podstawowej pielęgnacji skóry. Dla uzyskania bardziej naturalnego wyglądu należy wykończyć makijaż pudrem. 

Prawda, że brzmi to genialnie?

Nad zakupem Perfect Cover BB Cream zastanawiałam się dość długo. Międzyczasie przeczytałam na jego temat wiele recenzji. W śród nich były pełne zachwytu ale również i takie które oceniały produkt jako całkiem przeciętny.
 

Początkowo planowałam zakup kremu w najjaśniejszym odcieniu 13. Głównie dlatego, że w okresie zimowym jestem wyjątkowo blada, a produkty z kwasami dodatkowo robią swoje. Niestety ten odcień był (i chyba wciąż jest) dostępny tylko w największej pojemności. Nie chciałam kupować od razu 50 ml w cenie 56,20 zł, bo od początku interesowała mnie wersja 20 ml w cenie 28,70 zł. Dlatego ostatecznie wybrałam odcień 21 Light Beige. W razie gdyby okazało się, że odcień jest dla mnie za ciemny, produkt używałabym w lecie. Oczywiście zakup mniejszej pojemności jest nieopłacalny w porównaniu do wersji 50 ml, jednak nie chciałam ryzykować zakupu z nietrafionym kolorem, a potem męczyć się i kombinować z jego zużyciem przez pół roku albo i dłużej. 


Kremik dotarł do mnie około 10 stycznia i po trzech miesiącach jest już na wykończeniu. Uważam, że jak na 20 ml pojemność i niemal codzienne użytkowanie jest to całkiem dobry wynik.

Początkowo miałam trudności z jego aplikacją. Nie jestem fanką dotykania twarzy palcami.. nawet czystymi. Aplikacja kremu gąbką całkowicie mija się z celem. Zdecydowanie więcej produktu zostaje w gąbce niż na twarzy. Próbowałam również ze zwilżoną gąbką ale krem strasznie się mazał. Po kilku nieudanych próbach sięgnęłam po pędzle: typu flat top (Hakuro H50S), z okrągłą główka (Hakuro H52) oraz języczkowy (Hakuro H18) to również nie było to. Najlepszym sposobem aplikacji okazały się palce. Świeżo nałożony produkt daje dość błyszczącą taflę, jednak trzeba dać mu chwilkę aby dopasował się do naszej karnacji i nieco stracił tego "rozświetlenia".



Producent zaleca po nałożeniu kremu wykończyć całość pudrem. Ja jednak najczęściej sięgałam po ręcznik papierowy, który delikatnie dociskam do twarzy. Wbrew pozorom w ten sposób nie uzyskuję matowego wykończenia, a raczej zdrowo rozświetloną skórę. Ten efekt bardzo mi się podoba.
 

Produkt testowałam w okresie od stycznia do połowy kwietnia. W temperaturach jakie w tym okresie panowały krem spisywał się całkiem nieźle. Jednak w dniach kiedy było nieco cieplej (około 23 stopni) zauważyłam, że radzi sobie nieco gorzej i wymagał częstszych poprawek. Obawiam się, że na mojej mieszanej cerze w lecie mógłby się nie sprawdzić. Jednak w temperaturze 28C - 32C mało jaki podkład, a już tym bardziej krem BB sobie radzi. Krem w ciągu dnia oczywiście wymaga poprawek. Najczęściej sięgam wówczas po bibułki matujące, co załatwia sprawę ewentualnie nadmiernego błyszczenia. Produkt ma bardzo dobre krycia jak na krem BB. Być może dorównuje niektórym podkładom. Jednak większych niedoskonałości czy silniejszych przebarwień nie zakryje i w tym przypadku warto sięgnąć po korektor. Jeżeli w ciągu dnia nie miałam możliwości poprawy, to po 5-6 godzinach krem zaczynał się nieestetycznie ważyć w strefie T.



Konsystencja kremu jest bardzo lekka, nieco wodnista ale nie na tyle aby spływała lub utrudniała aplikację. Bardzo ładnie stapia się z cerą. Nie podkreśla suchych skórek ani nie wchodzi w pory dodatkowo je uwidaczniając. W moim przypadku krem dodatkowo niwelował widoczność porów co jest dla mnie ogromnym plusem.

Po aplikacji zdecydowanie należy dać mu trochę czasu na dopasowanie. Nie polecam od razu po aplikacji sięgać po puder.. krem mógłby wówczas przyjąć więcej produktu niż jest to potrzebne.



Jeśli chodzi o kolor, to należę do osób posiadających jasną karnację (ale jeszcze nie porcelanową). Jeśli to Wam coś podpowie to swojego czasu byłam wierną posiadaczką słynnych podkładów Revlon Colorstay w odnieniach 180 Sand Beige oraz 150 Buff. Z tym, że 180 był dla mnie nieco za ciemny, a 150 za jasny. Dlatego najczęściej kolory te ze sobą mieszałam. Odcień 21 uważam za strzałem w dziesiątkę. Jednak odcień ten ma dość chłodną tonację przez co nieraz miałam wrażenie, że wyglądam nieco.. ziemiście. Dobrym rozwiązaniem jest nałożenie pudru o nieco cieplejszych pigmentach.



Zapach jak dla mnie jest raczej chemiczny ale nie utrzymuje się długo. Nie jestem szczególnie podatna na smrodliwe produkty do pielęgnacji. Wychodzę raczej z założenia, że jeśli coś jest dobre to może śmierdzieć byleby działało. Jednak rozumiem, że jest grono osób które tego nie akceptują. Zastanawiające jest jednak to, że w składzie znajduje się Perfume (Fragrancie) a mimo to produkt wciąż pachnie chemicznie.



W przesyłce dostałam dodatkowo dwie próbki w odcieniu 23 Natural Beige oraz 27 Honey Beige.
Poniżej od strony lewej prezentuję odpowiednio odcienie: 21 Light Beige, 23 Natural Beige oraz 27 Honey Beige. O ile odcień 23 jakość szczególnie mnie nie zaskoczył.. po prostu nieco ciemniejsza wersja 21 w tym samym odcieniu, to odcień 27 wywołał niemały zdziwienie. Chyba muszę wspomnieć, że między kolorem 23, a 27 nie ma innych kolorów. Zatem jeżeli dla kogoś wersja 23 jest jeszcze za jasna to przy zakupie odcienia 27 można być bardzo zaskoczonym.



Dwa pierwsze odcienie to typowe beże z tym, że 23 ma nieco cieplejszą tonację w porównaniu do 21. Odcień 27 nie ma nic wspólnego ze swoimi poprzednikami.. nawet nie wiem jak go skomentować.

 

Na koniec zobaczmy skład.
Skład (INCI): Water (Aqua), Cyclomethicone, Ethylhexyl Methoxycinnamate, Zinc Oxide, Caprylic / Capric Triglyceride, Mineral Oil, Phenyl Trimethicone, Talc, Arbutin, Hydrolyzed Collagen, Dimethicone, Macadamia Ternifolia Seed Oil, Squalane,Adenosine, Cetyl PEG/PPG-10/1 Dimethicone, PEG-10 Dimethicone, Polyethylene, Beeswax (Cera Alba), Glycerin, Propylene Glycol, Caviar Extract, Algae Extract, Rosa Canina Fruit Oil, Simmondsia Chinensis (Jojoba) Seed Oil, Fagus Sylvatica Bud Extract, Ceramide 3, Rosmarinus Officinalis (Rosemery) Leaf Extract, Chamomilla Reculita (Matricaria) Flower Extract, Sodium Hyaluronate, Sodium Chloride, Fragrance (Perfum), Methylparaben, Propylparaben, Disodium EDTA, Hydroxyisohexyl 3-Cyclohexene Carboxaldehyde, Butylphenyl Methylpropional, Benzyl Salicylate, Hydroxycitronellal, Alpha-Isomethyl Ionone, Hexyl Cinnamal, Linalool, Citronellol. May Contain: Titanium Dioxide (CI 77891), Iron Oxides (CI 77491, CI 77492, CI 77499).

Skład nie jest szczególnie dobry ale nie jakoś wybitnie zły. Najbardziej rażą mnie parabeny, których zdecydowanie chcę unikać. O ile w większości zdążyłam już pozbyć się produktów ze związkami, które mają wpływ na układ hormonalny to jakoś w kremie BB się ich nie spodziewałam.. a tu niespodzianka. W kilku przypadkach spotkałam się z opinią, że krem zapycha. W moim przypadku nic takiego nie miało miejsca, chociaż moja skóra jest na to dość podatna.

Uważam, że krem zdecydowanie jest wart wypróbowania. Jeśli ktoś ma ochotę sprawdzić krem bez ponoszenia większych kosztów i ryzyka zamówienia nieodpowiedniego odcienia, to świetnym rozwiązaniem jest zakup próbek z polskiej strony sklepu Missha.pl (15 próbek w cenie 4 zł) lub z allegro.

Według mnie krem ma zdecydowanie więcej zalet niż wad. Mimo kilku składników których wolałabym nie widzieć w składzie nie wykluczam powrotu do niego. Jeżeli w okresie wiosenno - letnim nie znajdę godnego zastępcy, bardzo możliwe, że ponownie znajdzie się na blogu.

Wolicie kremy BB czy wierne jesteście jedynie podkładom?
Jakie kremy BB już testowałyście i co możecie polecić?

kwietnia 13, 2016

YVES ROCHER - KWIAT MAGNOLI Z CHIN

16
YVES ROCHER - KWIAT MAGNOLI Z CHIN
W Yves Rocher można znaleźć prawdziwe perełki, ale także zupełnie przeciętne produkty oraz buble.. w zasadzie jak niemal w każdej marce. Bardzo często swoje pierwsze spotkanie z różnymi markami produktów kosmetycznych zaczynam od zakupu żeli pod prysznic. Ot takie nieformalne "cześć". Żele z Yves Rocher to prawdziwa klasyka. Z pewnością każdy znalazłby wersje dla siebie. Mnie skusiła magnolia z Chin z serii Jardins du Monde. Jak wypadła?


Na pierwsze spotkanie z żelami Yves Rocher wybrałam kwiat magnolii z Chin pochodzący z serii Jardins du Monde. Cała seria Jardins du Monde, czyli Ogrody Świata znajduje się w poręcznych plastikowych opakowaniach. Przyznam, że ich wygląd jakoś szczególnie mnie nie zachwyca, jednak opakowania są bardzo wygodne w użytkowaniu, a także świetnie sprawdzają się w podróży. Mimo niewielkich gabarytów w opakowaniu znajduje się 200 ml produktu.


Producent co jakiś czas wprowadza nowe zapachy. Znajdziemy tu zarówno zapachy owocowe jak i kwiatowe. Na chwilę obecna w asortymencie mamy do wyboru: Karambola z Malezji, Magnolia z Chin, Grejpfrut z Florydy, Lawenda z Prowansji, Owoce granatu z Hiszpanii, Gardenia z Polinezji, Kwiat Lotosu, Pomarańcza, Bawełna z Indii, Orzech makadamia z Gwatemali, Fioletowy ryż z Laosu. Cena regularna żeli wynosi aktualnie 9,90 zł. Niestety raczej nie ma co liczyć na promocyjną cenę ze względu na to, że produkty oznaczone są "zielonymi punktami".


Opis producenta: Żel pod prysznic Magnolia z Chin to kosmetyk do mycia ciała o kremowej konsystencji, który jednocześnie pielęgnuje skórę puszystą pianą o zapachu kwiatu magnolii. Formuła została wzbogacona składnikami o działaniu nawilżającym i łagodzący. Kosmetyk ma neutralne dla skóry odczyn pH.

 
Żel ma delikatnie różowo - mleczne zabarwienie, dokładnie takie jak płatki magnolii. Jego konsystencja jest kremowa tak jak opisuje to producent. Zapach mimo, że w opakowania jest dość intensywny to podczas kąpieli jest o wiele subtelniejszy. Na skórze prawie wcale się nie utrzymuje, jednak kąpiel to prawdziwa przyjemność. O ile początkowo byłam zachwycona zapachem to z czasem zaczął mnie męczyć i aktualnie bym do niego nie wróciła. Produkt bardzo dobrze się pieni, jednak mimo to jest bardzo niewydajny albo.. zwyczajnie używałam żelu w nadmiarze. Ciężko jest mi to ocenić.
 

Według mnie wszystkie substancje łagodzące i nawilżające, które znajdują się w składzie produktu mają za zadanie łagodzić działanie silnych detergentów. Mimo to nie ma takiej możliwości abym po kąpieli nie musiała nałożyć dobrze nawilżającego balsamu. Po wytarciu skóry ręcznikiem od razu czuję, że skóra błaga o nawilżenie. Zatem gdzie tu ten "neutralny dla skóry odczyn pH"?


Skład (INCI): Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Ammonium Lauryl Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Propylene Glycol, Glycerin, Parfum, Aloe Barbadensis Leaf Juice, PEG-7 Glyceryl Cocoate, Sodium Benzoate, Citric ACID, Tetrasodium EDTA, Styrene / Acrylates Copolymer, Acrylates / C10-30 Alkyl  Acrylate Crosspolymer, Sodium Chloride, Allantoin, Polyquaternium-7, Salicylic ACID, Limonene, Linalool, Sesamum Indicum Seed Oil, Sodium Lauryl Sulfate, Methylpropanediol, CI 17200, CI 19140

Składy poszczególnych żeli różnią się od siebie dość znacząco. Niektóre z nich zawierają SLS (Sodium Laureth Sulfate), a inne są pozbawione tego składnika. Stąd też mój błąd, który popełniłam podczas zakupu. Nie spodziewając się tak różnych składów, sprawdziłam tylko jedną wersję zapachową. Pech chciał, że akurat trafiłam na wersje bez SLS, a skoro nie ma SLS to zajęłam się wybieraniem wersji zapachowej, która będzie mi odpowiadać.. i tak skończyłam z zapachem magnolii, która przy częstym stosowaniu wysusza mi skórę.

W przypadku produktów, gdzie w składzie mamy Sodium Laureth Sulfate, Ammonium Lauryl Sulfate, Cocamidopropyl Betaine producenci powinni w gratisie dawać balsam nawilżający. Poważnie.
 

Aktualnie planuję całkowite odejście od stosowania silnych detergentów na rzecz łagodniejszych lub całkowitego ich wyeliminowania o ile będzie to możliwe. Żel ten jest moim ostatnim produktem zawierającym sile detergenty, a to oznacza.. zakupy :-D

Jeżeli nie wiecie dlaczego postanowiłam przestać używać produktów zawierających SLS-y, zapraszam na posty:  9 powodów dla których warto przestać używać SLS oraz SLS, a świadomość konsumencka.

Znacie żele Yves Rocher?
Jaki zapach lubicie najbardziej?
A może tak jak, planujecie lub już zrezygnowałyście z używania silnych detergentów?

kwietnia 08, 2016

BATIST STYLIST - HEAT & SHINE SPRAY, CZYLI WŁOSY PEŁNE SŁOŃCA

33
BATIST STYLIST - HEAT & SHINE SPRAY, CZYLI WŁOSY PEŁNE SŁOŃCA
Suche szampony absolutnie uwielbiam, nieraz ratowały mnie z opresji. Oczywiście używam ich z rozwagą i w sytuacjach podbramkowych. Zdecydowanie wolę włosy umyć niż nagminnie używać tego rodzaju specyfików. Niemniej jest to produkt, którego nie może zabraknąć w mojej łazience, a nie tylko ja go używam, chociaż.. tylko ja go kupuję. Moja uwielbienie do szamponów Batiste nie maleje od ponad roku więc, gdy na Rossmanowskiej półce dojrzałam nowości z serii Batiste Stylist nie mogło się  to skończyć inaczej niż zakupem chociaż jednego produktu. Wybór padł na  termoochronny i nabłyszczający spray do włosów Heat & Shine Spray.


Batiste Stylist to nowa linia produktów w której znajduje się: spray wygładzający, lakier do włosów, texturyzujący spray do stylizacji,  spray zwiększający objętość włosów, proszek zwiększający objętość oraz termoochronny i nabłyszczający spray do włosów.

Co o produkcie pisze producent?
Termoochronny spray 2 w 1 nabłyszcza, a także chroni i odżywia włosy podczas zabiegów stylizacyjnych z użyciem prostownicy, lokówki lub suszarki. Specjalna formuła z keratyną, witaminą E i olejem Inca Inchi zabezpiecza włosy przed wysoką temperaturą do 230C oraz nadaje im wyjątkowy połysk. Produkt można zastosować w każdej chwili aby dodać fryzurze blasku.



Produkt kupiłam głównie z uwagi na właściwości nabłyszczające. Jednak wysoka termoochrona skusiła mnie aby spray przetestować w nieco hardkorowy sposób, czyli przy użyciu prostownicy. Wieczorem umyłam włosy, zastosowałam odżywkę i pozostawiłam do naturalnego wyschnięcia. Rano moje włosy po rozszesaniu najczęściej wyglądają tak:


O ile z przodu nie jest jeszcze najgorzej to tył.. ehhh.. Cóż, jest to oczywiście wina cięcia. Mam raczej gęste i ciężkie włosy. Przy takiej długości jaką mam aktualnie oraz prostym cięciu wyglądałyby na bardzo ciężkie i oklapnięte. Cieniowanie ma niestety swoje wady, jednak przy moich sztywnych, grubych, długich włosach jest to dobre rozwiązanie. Dzięki temu z łatwością zachowuje lekkość i odbicie u nasady włosów.

Takie poranne, nieujarzmione włoski postanowiłam poddać testowi ze sprayem Batiste. Temperaturę prostownicy ustawiłam na 130C. Rzadko ustawiam na wyższe temperatury w obawie przed zniszczeniem włosów. Mimo wysokiej termoochrony (230C) wolę jednak nie ryzykować spalenia. Prawdopodobieństwo, że tego typu produkty ochronią każdy włos na całej ich długości jest raczej mało prawdopodobne.. chronią tam gdzie mają styczność z włosem.

Włosy następnie dzieliłam na partie. Każdorazowo przed użyciem sprayu na pasmo włosów.. wstrząsałam, aby znajdujące się w środku drobinki miały możliwość wymieszania się z płynem.


Nie jestem jakąś wielką fanką kręconych włosów na mojej głowie. Zdecydowanie lepiej i naturalniej czuję się w prostych włosach, uczesanych na okrągłej szczotce. Jednak od czasu do czasu ma ochotę na małą plątaninę loków lub fal. Dodatkowo takie zabawy to świetny test dla różnego typu kosmetyków do stylizacji. Moje włosy są na tyle toporne na stylizację, że mało który produkt przechodzi test.


Mimo niskiej jak na prostownicę temperaturę moje włosy stosunkowo dobrze poddawały się zabiegowi. Włosy są miękkie i sprężyste. Nie używałam więcej żadnych produktów do stylizacji. W ciągu dnia miałam do załatwienia kilka spraw w różnych częściach miasta. Zatem w grę wchodziło działanie słońca, wiatru, klimatyzacji samochodowej, a także zgniatanie, dotykanie itp. Ale co z tym blaskiem? Blask oczywiście jest, ale nie byle jaki.


Promienie słoneczne odbijane są przez złote drobinki zawarte w sprayu.. ot cała sztuka. Jednak ich wyjątkowość polega na tym, że są bardzo drobne i delikatne. Zatem nie..nie będziemy wyglądać jak obsypane brokatem. Efekt jest bardzo subtelny i delikatny. Przy pierwszym psiku nie byłam w stanie zauważyć drobinek i prawdę mówiąc w sztucznym łazienkowym świetle nie widziałam żadnej różnicy, za to w świetle dziennym efekty są widoczne. Włosy są pełne blasku, a przez to wyglądają na zdrowe i zadbane.
Po skończonej stylizacji moim oczom ukazał się taki widok.


Moja dłoń była pokryta mikroskopijnymi złotymi drobinki. Efekt jest taki jak przy dotknięciu bardzo dobrze zmielonego rozświetlacza.. po prostu tafla. Ale nie tylko to zaskoczyło mnie pozytywnie w produkcie. Byłam przekonana, że produkt chociaż częściowo sklei moje włosy..chociaż najbardziej obstawiałam 3 sklejone strąki. Nic z tych rzeczy. Włosy wciąż były lekkie, miękkie i mogłam je przeczesać palcami.

Zapach produktu to jak dla mnie typowy lakier do włosów. Nic specjalnego, na szczęście na włosach nie pozostaje długo.


Znam moje włosy na tle, że wiem iż rozczesanie tak ułożonych włosów skończyłoby się ich rozprostowaniem i spuszeniem.Chciałam sprawdzić czy produkt przedłuży trwałość moich loków dlatego w ciągu dnia nie widziały one szczotki do włosów. Włosy ułożyłam około godziny 7 rano. Kolejne zdjęcie wykonałam około godziny 13. Międzyczasie załatwiałam kilka spraw na mieście i jeździłam samochodem. Tego dnia była bardzo ładna słoneczna pogoda około 20C z lekkim wiatrem. Po 6 godzinach na mojej głowie wciąż były loki chociaż ich skręt zdecydowanie się zmniejszył. Bez używania jakichkolwiek produktów do stylizacji moje włosy już o godzinie 10 byłyby proste.


Kolejne zdjęcie zrobiłam już pod powrocie do domu około godziny 17. Po godzinie 13 dużo więcej czasu przebywałam na dworze, gdzie międzyczasie wiatr przybrał nieco na sile. Zatem po 10 godzinach bez szczotkowania moje włosy to zwykłe posklejane strąki. Korciło mnie wielokrotnie aby je rozczesać. Moja prawa strona głowy obdarzona jest znacznie bardziej gęstymi i podatnymi na stylizację włosami niż lewa strona. Widać to doskonale na zdjęciu poniżej. Po prawej wciąż są widoczne koślawe skręty, a lewa jest niemal prosta.


Z rozczesaniem włosów nie miałam szczególnych trudności, co świadczy o tym, że produkt nie skleja. Ponadto moja szczotka po rozczesaniu nie świeciła się jak latarnia morska, chociaż trochę drobinek na niej się znalazło. Jednak ich obecność była do przewidzenia. Na ubraniu również nie znalazłam świecidełek, chociaż tego chyba najbardziej się obawiałam.
   Dla zainteresowanych podaję skład produktu.

Skład (INCI): Alcohol Denat., Butane, Isobutane, Propane, Cyclopentasiloxane, Cyclohexasiloxane, Phenyl Trimethicone, Aqua (Water), Dipropylene Glycol, PEG-12 Dimethicone, Mica, Perfum (Fragrance), Polyurethane-14 (and) AMP-Acrylates copolymer, Titanium Dioxide, Cocoyl Hydrolyzed Keratin, Isopropyl Myristate, Plukenetia Volubilis Seed Oil, Iron Oxide, Tocopherol, Aminomethyl Propanol, Butylphenyl Methylpropional, Hexyl Cinnamal, Hydroxyisohexyl 3-Cyclohexene Carboxaldehyde, Limonene, Linalool. 


Według mnie produkt spełnia obietnice producenta, chociaż ochrony do 230 C gwarantować nie mogę, bo tego nie sprawdzałam i sprawdzać nigdy nie będę. Jednak efekt słońca we włosach jest jak najbardziej prawdziwy ale subtelny. Dodatkowo spray minimalnie przedłuża trwałość fryzury. Oczywiście nie jest to super mocny lakier do włosów ale pamiętajmy, że produkt nie jest do tego przeznaczony. Produktu nie musimy stosować wyłącznie podczas używania prostownicy, suszarki czy lokówki. Jeśli mamy ochotę dodać naszym włosom odrobinę blasku to wystarczy użyć produkt, rozczesać włosy i gotowe. Jestem jak najbardziej na TAK, chociaż może nie do codziennego stosowania. Jednak przy tym produkcie nabrałam ochoty na testowanie kolejnych nowości od Batiste.

Co sądzicie o takich produktach?
Zbędny gadżet czy przydatny produkt?

Copyright © 2014 Kosmetyczny Fronesis , Blogger